18.8.08

Osiedlowe centrum zombi

Kilka lat temu, w panieńskich czasach, zachciało mi się upiec ciasto.
Zabrakło masła, a tu noc ciemna. Wybrałyśmy się z mamą do jedynego
czynnego o tej porze sklepu. W środku kilkoro kolejkowiczów kiwało się do
sobie tylko znanego rytmu. Do kilku zupełnie różnych rytmów. Zamówienia
składali niezbyt wyraźnie, ale ekspedient zawsze potrafił ich zrozumieć.
Przyszła nasza kolej, poprosiłyśmy o masło i mleko. Kolejka jakby na moment
zamarła i z którejś paszczy zachrypiało: "Mamusia sobie o dzieciach
przypomniała?". Wtedy mnie to rozśmieszyło, ale "wtedy" było bardzo dawno
temu - w innym czasie, w innym życiu.

Teraz mieszkamy w zupełnie innym miejscu, ale czym byłoby zupełnie inne
miejsce bez takiego sklepiku? Nieduży, dziwacznie zaopatrzony, otwarty do
późnych godzin wieczornych sklepik. W jego okolicy obowiązkowo murek i
schodki zawsze okupowane przez stałych klientów. Obsługa w sklepiku marna -
panie nie mogą tu grzeszyć rozumem ani urodą, bo jeszcze można byłoby je przekonać,
żeby sprzedały coś "na zeszyt". Paniom nie wolno się do klientów uśmiechnąć,
bo mogliby się za bardzo spoufalić. W naszej okolicy niestety tylko w tym sklepiku
można kupić mleko modyfikowane, jeśli więc nie wybierzemy się po zaopatrzenie do
hipermarketu, wizyta w tym miejscu jest nieunikniona.

Wczoraj wybrałam się po mleko dla Króliczka. Po drodze mijam coraz
bardziej zdewastowany plac zabaw. Dwa lata temu był piękny, nowy,
ogrodzony, bezpieczny. Dziś dzieci rzadko się tu bawią. Co to za
przyjemność siedzieć w oparach papierosowego dymu i wśród osiedlowych
wyzwisk? W okolicy nie ma ławek, bo siadaliby na nich klienci sklepiku.
Ale że usiąść gdzieś muszą, przywędrowali tu, dlatego nie ma już
ogrodzenia, brakuje zabezpieczeń huśtawek, jedna zjeżdżalnia pobazgrana,
druga spłonęła. Szkoda, bo to bardzo fajny plac zabaw był. I taki
ekologiczny, i z domu tak blisko.

W sklepiku biorę ostatnie mleko, ustawiam się w kolejce do kasy. Przede
mną kilku panów, jedna pani. Wszyscy mają czerwone twarze, mało przytomne
spojrzenie, nerwowo przeglądają ściskany w garści bilon. Przy kasie pytają
jeszcze o ceny drobnych słodyczy, przeliczają zawartość garści i dobierają żelkę albo
batonik za 75 groszy - żeby było coś i dla dziecka (a może wnuczka?). Pewnie na osłodę, bo
nie ma się już gdzie bawić. Gdy przychodzi moja kolej, pani sprzedająca
znów na moment jakby zdziwiona moim uśmiechem. Może dziwi ją tylko moja
twarz, taka w bardziej ludzkim kolorze? Może tylko oczy bardziej
przytomne? A może krok bardziej pewny? Po chwili namysłu pani zawsze się
do mnie trochę uśmiecha, tak delikatnie, jakby się bała, że ktoś zobaczy
łagodny wyraz jej twarzy - tu klientów trzeba trzymać krótko!

Wracam do domu niezmiennie zdziwiona światem, o który mam nieprzyjemność
się otrzeć. Czy naprawdę wszędzie muszą być takie miejsca? Czy nie będę
bała się wysyłać dzieci w takie miejsca po bułki? Czy alternatywą są tylko
ogrodzone osiedla? Nie chcę mieszkać za ogrodzeniem! Zresztą, czy minie wiele lat,
zanim i za ogrodzeniem pojawią się sklepżule?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.