30.5.08

Rower

Nadszedł czas, by pójść na urlop. Nie za dużo od razu, tylko na pół etatu do pracy. A praca jest na tyle blisko, że grzechem byłoby tłuc się do niej autobusem. Odpiwniczyliśmy więc mój fantastyczny rower! Mój ukochany, wymarzony, leśno umaskowany rower. Gdy tylko na niego wsiadłam, natychmiast zrozumiałam dlaczego każda rehabilitacja musi zostać doprowadzona do końca. Najmniejszy nacisk na prawy pedał boleśnie przypominał o niesprawnym kolanie. Siodełko w pozycji TUŚ zamiast MAMA też nie pomagało. Nie można go było przestawić bez narzędzi, a ja spieszyłam się przecież do pracy. Ta podróż nie zaczęła się najlepiej.
Jednak już za zakrętem przyszło fantastyczne wspomnienie. Wspomnienie pierwszej jazdy na moim leśnym rowerku. Znaleźliśmy go przypadkiem kiedy Mysz miała już prawie siedem miesięcy za sobą, a do urodzin jeszcze dwa. Trzeba było jakoś odtransportować nabytek do domu i ja uparłam się, że nim pojadę. Tuś miał spore wątpliwości, bo jednak siódmy miesiąc ciąży niekoniecznie dobrze łączy się z rowerową jazdą. Nie dałam za wygraną i pojechałam. Dziś jest to jedno z najpiękniejszych wspomnień w moim życiu! Czułam się tak lekka, wolna! Na chwilę znów odzyskałam władzę nad własnym ciałem. Zrozumieć to może chyba tylko ktoś, kto również w ciągu zaledwie kilku miesięcy zwiększył swoją wagę o niemal 20kg. Parking dla ciężarówek nie jest bynajmniej miejscem przyjemnym - małe jeszcze nie narodzone, a już steruje naszym ciałem! Przyszła mama nie ma zbyt wiele czasu na oswojenie się z nową posturą i nieznanym wcześniej własnym ciężarem. Wioząc wtedy na rowerze te nasze wspólne, dwuosobowe dziesiąt kilogramów żywej wagi musiałam wyglądać jak kreskówkowa słonica w baletkach. Mam tylko nadzieję, że poruszałam się z odrobinę większą gracją. Nie, właściwie wszystko mi jedno jak wyglądałam - ważne, że czułam sie fantastycznie. Lekko, rześko, zwiewnie. Znów byłam sobą!
Planowałam nasze wspólne rowerowe wycieczki. Do kompletu udało nam się zdobyć jeszcze pustynnie umaskowany rower dla Tusia. Oba "wyrwane z Krossa" jak łaskaw był wyrazić się pewien młody sprzedawca. Niestety na planach się wtedy skończyło. Najpierw urodziła się Mysz, potem ja uległam niewielkiemu wypadkowi domowemu i przez pewien czas nie chodziłam, a potem (kiedy jazda na rowerze miała być zbawienną formą rehabilitacji) okazało się, że w drodze jest Królik, więc znowu z planów nici. Rowery stały smutno w piwnicy czekając na lepsze czasy. I czasy te właśnie nadeszły!
Tego pierwszego dnia do pracy oczywiście się spóźniłam. Kolano i siodełko nie pozwalały mi na zbyt szybką jazdę. Ale z drugiej strony nie przesadzajmy tak z tą prędkością - w końcu światło niby takie szybkie, a jednak ze Słońca osiem minut leci. Po południu wracałam już do domu piorunem (dwudziestominutowym co prawda, ale od rana to był wielki postęp) i radośnie mijałam zakorkowane na Żwirkach samochody. Drugiego dnia kolano zaczęło lepiej pracować i bolało już znacznie mniej, siodełko zostało ustawione, prędkość się zwiększyła, endorfinek wydzieliło się jeszcze więcej. Teraz nic nie stoi już na przeszkodzie mojemu rowerkowaniu! Szkoda tylko, że... do pracy dopiero we wtorek.

29.5.08

Pająk a Gagarin

Pająk musiał wsiąść na działkach albo może zabrał się na gapę razem ze sprzętem ładowanym do bagażnika. Był pokaźny, z tłustym odwłokiem znaczonym wzorkiem z plam i krzepkim głowotułowiem z ósemką czepnych odnóży. Zauważyłem go, gdy z wprawą wciągał się po linie na podsufitkę. Zapaliło się zielone, ruszyłem, cały czas strzygąc okiem na kompletnie nieoczekiwane zagrożenie. Zagrożenie przed maską, zawsze obecne, magicznie zeszło na dalszy plan.
Miałem rację - nikt nie próbował mi zajechać drogi, podczas gdy stawonóg na suficie rozejrzał się i zaczął wędrować w moją stronę. Pewnie skokami mógłby wylądować mi za kołnierzem w pięć sekund, ale trzymałem go w szachu, przyspieszając i skręcając ostro.
Nie lubię pająków. No dobra - boję się pająków. To tak na wypadek, jakby ktoś nie skumał.
Zaparkowałem, nie zderzając się jakimś cudem z nikim. Wyjąłem ciemne szkła z futerału i złapałem do niego pasażera na gapę, by zaraz wypuścić go na pień lipy. Wróciłem do auta.
Wtedy uderzyła mnie myśl: po grzyb się fatygować? Tracę cenne sekundy na ratowanie pająka, kiedy codziennie płacę za możliwość strawienia i wydalenia istot daleko bardziej świadomych siebie i bliższych mi na ewolucyjnej ścieżce.
"Major Gagarin zginął podczas lotu ćwiczebnego samolotem MiG-15 UTI. Natychmiast pojawiły się plotki, że był pod wpływem alkoholu." Na pewno wielu oklaskiwało jego śmierć. Gdyby mieli wtedy fora internetowe, pewnie daliby wyraz swej satysfakcji.
Dzięki, Trójko. Twoje "Tym żył świat" w jednej chwili dało mi odpowiedź na moje wątpliwości.
To co, że wciąż nie potrafię jej zwerbalizować.

27.5.08

Łyżeczki na gigancie.

W wyniku jakiejś zadziwiającej serii zdarzeń wszystkie łyżeczki przewędrowały dziś ze swojej sztućcowej szuflady do zlewu. Zmywanie nie należy do najbardziej pasjonujących czynności, więc musiałam je sobie jakoś uprzyjemnić. Tym razem zaczęłam liczyć umyte łyżeczki. Wiem, liczenie też nie jest najbardziej popularną formą umilania czasu i wcześniej nigdy tego nie robiłam (w każdym razie nie jeśli chodzi o łyżeczki), ale znam i większe dziwactwa - naprzemienne wymienianie z pamięci kolejnych stu cyfr po przecinku liczby pi na ten przykład (ja bym się nie podjęła i może dlatego właśnie nie zostałam wielkim matematykiem?). No dobrze, ale ja o łyżeczkach właściwie chciałam, a tu mi tymczasem dygresja odjeżdża. Łyżeczki, łyżeczki!
Naliczyłam siedem. Dwa lata temu było dwanaście, a siedem z dwunastu to może i nie najgorzej, ale chyba jednak mało. Rozejrzałam się i o, jeszcze dwie, świetnie! No tak, ale dziewięć, to wciąż nie dwanaście. Skoro nie ma ich w szufladzie, nie ma w zlewie, nie ma na stole, to gdzie mogą być? Może Myszka wyniosła? Nie, zagląda wprawdzie do szuflady w poszukiwaniu "zabawek", ale do przegródki łyżeczkowej nie sięga.
W końcu poddałam się - jest szansa, że w swoim roztrzepaniu kilka mogłam... wyrzucić...
Przykro mi, drogie nasze łyżeczki, ale niestety mogło tak właśnie być. Mogłyście trafić do kosza razem z jednym z pojemniczków na danonki, dania, jogurciki, puddingi, czy inne pyszności albo razem z serwetkami po jakimś domowym deserze i już was nie odnajdę. Może uznałyście się za porzucone i niczym krasnal z Amelii podróżujecie właśnie po świecie? Może przyślecie nam kiedyś kartkę z Angkor Wat?

Jeśli więc natkniecie się kiedyś na samotną, porzuconą łyżeczkę, wyciągnijcie do niej pomocną dłoń, przygarnijcie ją - może będzie to właśnie jedna z naszych, myszogrodzkich łyżeczek - łyżeczek na gigancie!

26.5.08

sowa - sówka, słowa - słówka

Dziś Mysz na naszym ulubionym placu zabaw wdrapała się na najwyższą zjeżdżalnię. Nic nowego, w końcu to jej ulubiona zjeżdżalnia. Może tylko tym razem potrzebowała nieco mniej pomocy mamy? Po wdrapaniu się na samą górę po schodkach, pomostach i drewnianych drabinkach, Mysz usiadła na szczycie zjeżdżalni i na całe gardło wrzasnęła:
- Ułagaaaa! Natkaaaa! - i ruszyła w dół!
Czy ja coś przespałam? Może walnęłam gdzieś kiedyś głową, straciłam przytomność i teraz nikt mi nie chce powiedzieć o upływie czasu z obawy przed ponownym urazem? Kiedy ona się tego nauczyła? Od kogo? Jak to się stało, że "bu" zmieniło się w "buta" (lub "bułę :D), "ban" w "banan", a "cie'ci" w "dziecko"?
Mysz właściwie od początku dziwnie się z nami porozumiewała. Każde dobrze wychowane maleństwo na swoje pierwsze słowo wybiera "mama" albo "tata", prawda? Nasza asertywna Mysz musi oczywiście inaczej - ona do perfekcji najpierw opanowała "nie!" No tak, ale czy można się dziwić, skoro swoje pierwsze "kocha" z wielkim uczuciem wyznała psu? Kochanemu psu, prawda, ale wiele miesięcy minęło zanim dane było i nam to usłyszeć...
Teraz Mysz próbuje porozumiewać się z Królikiem. Podchodzi do niego i bardzo wyraźnie wymawia: "a guuuu". Królik jest zachwycony, my oczywiście też - może on z radości powie któregoś dnia "taaaaak"? Obym tego nie przespała!

Będziesz czarną ziemię gryzł

Nie każdy chce o tym pamiętać na co dzień, ale każdego to czeka. Prędzej czy później przychodzi mu zmierzyć się z wyzwaniem tak odmiennym od dotychczasowych doświadczeń, że z początku staje przed nim bezradnie, szukając porównania. Dla mnie tym doświadczeniem było powożenie glebogryzarką ręczną. A żeby je wyrazić przez porównanie, najtrafniej byłoby przywołać moją pierwszą jazdę na motocyklu zakończoną upadkiem ze skarpy. Wyobraźmy sobie, że ów zacny motocykl przez te wszystkie lata, jakie nas dzielą, leżał zapomniany w komórce, obrastając urazą, utracił przy tym tylne koło, a zamiast przedniego wykształcił zestaw groźnych wirujących ostrzy, kierownicę wydłużając sobie ponad miarę niczym najbardziej pozerski chopper. Silnik spalinowy kroczący w świat na nożach - oto, czym miałem kierować.
Instruktaż był uspokajająco krótki: tę dźwigienkę się przestawia do rozruchu, tu się szarpie i odpala, tu załącza napęd, a kiedy wyrywa do przodu, to rączki w dół. Nie, nie z rozpaczy, tylko rączki kierownicy w dół. Glebogryzarka ma z tyłu solidny stalowy pręt, zanurzając go w ziemi, hamuje się zdobywcze zapędy machiny.
Sama prostota i oczywistość. Nawet dałem się nabrać.
Po ustawieniu machiny na skraju ugoru szarpnąłem za linkę, silnik posłusznie zagadał, dałem pełny gaz i włączyłem napęd. Ostrza ruszyły, ciągnąc mnie za sobą w tempie żwawego marszu.
Do siatki na krawędzi działki było z siedem metrów. Na końcu prostej zawróciłem, kładąc się w głębokim wirażu, bo tak tylko mogłem opanować zwycięski pęd Machiny. Pręt bowiem, jak się szybko okazało, co prawda działał, ale tylko po zanurzeniu do samego końca. Powodował przy tym zatrzymanie się zespołu w składzie Machina plus jeden i zarycie ostrzy w glebie, gdzie wirowały bezczynnie, a to oznaczało konieczność wygrzebywania Machiny metodą kolebania na boki, aż noże złapią grunt.
Wyszedłem na prostą, do ścieżki pośrodku działki było znów raptem siedem metrów, gdy nagle silnik zgasł. Hm, może za zimny był? Dam mu pochodzić na luzie. Po chwili rozgrzany już do temperatury roboczej silnik ciągnął raźno rozgrzanego nieco powyżej temperatury roboczej kierowcę i rozrusznik w jednej osobie, gdy nagle zgasł w połowie prostej. No cóż, zgasł, zdarza się, małe silniki benzynowe bywają kapryśne, odpalimy! Za linkę więc i z niegasnącym entuzjazmem raz, i dwa, i trzy, i cztery, i pięć, to już nie jest śmieszne, i sześć, i siedem, o rany, na pewno go zalałem. No to sobie odpoczniemy...
Po pięciu minutach mój umysł wrócił do równowagi, a oddech do normy. Silnik najwyraźniej też skądś wrócił, bo odpalił bez humorów i jak krzepki huculski konik ciągnął robotę przez półtora prostej. Po czym zgasł. I nie dał się odpalić.
Stanąłem nad Machiną, dysząc jak cały Wyścig Pokoju na mecie, i pomyślałem, że strasznie ciężka ta mechanizacja rolnictwa. Wprawdzie minęło zaledwie piętnaście minut, a skopane jest tyle co po godzinie, z drugiej jednak strony czuję się, jakbym właśnie od godziny kopał, tylko bardziej bolą mnie ręce. Na ręce bowiem obok odpalania spadał jeszcze jeden bardzo istotny element służby, eee, to znaczy władzy nad Machiną, jakim było utrzymywanie jej zadniej połówki nad ziemią i nadawanie całości właściwego kierunku oraz tempa.
Popatrzyłem na Machinę. Mały ma ten zbiornik na benzynę. Może skończyło się paliwo? Zajrzałem do środka. Nie, widać wyraźnie, jest tyle, że aż chlupie.
Wstyd się przyznać, ale zadzwoniłem do firmy, od której wynająłem glebogryzarkę, z zamiarem objechania ich za wciśnięcie mi szmelcu. Był to miły powrót do świata, w którym to ja decyduję, a wszystko jest pod kontrolą. Dobrze jednak, że zacząłem od opisania problemu. Dzięki temu kiedy pani zapytała, czy nadal włączam ssanie przy uruchamianiu, moje ego zostało tylko potrącone przez skuter, a nie przejechane przez pociąg towarowy. W sumie mogłem się domyśleć, że ta dźwigienka to ssanie.
Po wyłączeniu ssania Machina odpaliła bez dalszych ceregieli. Nie znaczy to jednak, że skończyły się jej pomysły. O, nie.
Po kolejnym zgaśnięciu silnika pomyślałem, że może brakuje mu mocy, by pokonać obciążenie? Zajrzałem pod spód. Wokół osi, na której zamocowano noże, owinięte były długie i twarde łodygi chwastów. No tak, to wyjaśnia te kwiczące dźwięki przy załączaniu napędu - trzeba oczyścić. Zmacałem krawędzie noży. Tak jak myślałem, ostrza do cięcia ziemi nie mogły być zbyt ostre. Tym większy był mój szok na widok paskudnej, obficie krwawiącej rany kciuka, jaką po chwili zarobiłem. Krawędzie natarcia były tępe, ale krawędzie spływu, jak się okazuje, wprost przeciwnie - wywecowane ziarenkami piasku jak brzytwy. Dzięki głębokiemu szacunkowi i nabytej ostrożności od tej chwili resztę obrażeń stanowiły już tylko płytkie zacięcia.
Po odwinięciu i wyskubaniu łodyg poszło jakby lepiej. Silnik gasł regularnie, ale dawał się odpalić. Kolejne przeglebogryzione odcinki okupywane były coraz dłuższymi postojami na złapanie oddechu, ale robota jakoś szła, dopóki po godzinie Machina nie zdechła na amen. Po dokładnych oględzinach i bezskutecznych próbach odpalenia przekląłem ją szpetnie, resztką sił przewróciłem na bok, kopnąłem w błotnik i odszedłem, dysząc nienawiścią.

* * *

Powinienem teraz opisać mój wstyd na widok pustego zbiornika paliwa, wyprawę na stację benzynową zakończoną zdobyciem rękawic roboczych i kombinerek, mój szok po odkryciu, że kiedy zbiornik jest pełen, silnik już nie gaśnie co chwila, bo nie łapie w przechyle powietrza zamiast benzyny. Mógłbym też wspomnieć, że po przepasaniu się przez plecy pasem przypiętym do rączek kierownicy kontrolowanie drapieżnych instynktów Machiny (o której zacząłem już myśleć "moja Gryziu") stało się łatwe, a robota zaczęła iść jak z płatka. Ale ja chciałbym w tym miejscu wygłosić uwagę filozoficzną natury ogólnej. O ile młotek czy świder mogą się najwyżej złamać, a z korkociągiem możesz nawet iść na wino, to nie próbuj podejścia na żywioł z wiertarką, glebogryzarką czy koparką, jeśli ci twoje palce, ego, a czasem nawet życie miłe. Z drugiej strony jeśli podejdziesz do niej bez założeń, może uda wam się znaleźć wspólny język, a wtedy razem możecie dokonać cudów.
Jak założenie 500 metrów trawnika w dwa dni.