Wracaliśmy wieczorem do domu. Szłam z tyłu, prowadząc Króliczka za rękę. Przed nami szedł Tuś, a przed nim podskakiwała Myszka, coraz bardziej się oddalając. Przechodząc pod naszym oknem, przyspieszyła i skręcając za róg, pobiegła do klatki. Tymczasem Tuś chwilę wcześniej zdał sobie sprawę, że zniknęła mu z oczu w cieniu drzewa i zaniepokojony niemal pobiegł naprzód. Okrążył róg. Nie widzieliśmy jej dwie, może trzy sekundy. Niestety to wystarczyło. Przed naszym domem panowała cisza. Straszna, koszmarna cisza. Przekleństwo każdego rodzica. Biegła tuż przed nami, a teraz NIGDZIE JEJ NIE BYŁO! Drzwi od wszystkich klatek pozamykane - gdzie mogła się schować? Przecież nie miała szansy przebiec całego budynku w ciągu dwóch sekund! Może chowa się przed nami za drzewem?
Tuś pobiegł za sąsiedni budynek - może nam umknęło, że skręciła? Ja z Królikiem na rękach zaczęłam biegać po podwórku, nawołując. Zaglądałam w każdy kąt, wołałam coraz głośniej. Cisza. Pobiegłam za budynek - może drugą stroną wróciła do samochodu? Nie! Nie ma jej! NIGDZIE JEJ NIE MA! Być może minęło już kilka minut, być może jeszcze nie - nie mam pojęcia, bo to trwało już całą wieczność! Z Franiem na rękach biegałam po całym podwórku i krzyczałam.
Tuś spotkał trójkę młodych ludzi. Zaczęli szukać razem z nami. Pojawił się jakiś starszy pan. Tłumaczy mi skąd przyszedł i że tam żadnej dziewczynki nie było.
- A ile ma lat?
- Yyyy... nie wiem, nie pamiętam... Trzy, tak, za miesiąc skończy trzy.
Przyszło mi do głowy, że może ktoś wpuścił ją do klatki i zaczęłam biec z powrotem przez długość całego budynku. Minęłam pana, który nagle zapytał mnie:
- Jakie miała buciki? Bo tu jakiś leży.
NIE! Nie mam pojęcia, jakie miała buciki! A zresztą - TO NIE JEST JEJ BUCIK! NIE JEJ!
Wparowałam do klatki, a tam... W mrocznej klatce, pod naszymi drzwiami stała przerażona, zapłakana Mysz...
Niestety nie popisałam się - najpierw najgłośniej, jak umiałam ryknęłam do Wojtka, że jest, znalazła się. Potem zaczęłam krzyczeć, żeby już nigdy, ale to NIGDY nie znikała nam z oczu. Mysz wpadła w zupełną rozpacz. Zaczęłam tulić i ją i przerażonego moim rykiem Królika. Poza naszym wielkim płaczem nic już nie było słychać na klatce.
- Czy to pani torby tam leżą? - starszy pan dotarł do naszej klatki.
- Słucham? A torby. Tak, chyba tak. Ale to nie szkodzi. - Tuś niósł te torby, ale gdy Mysz zniknęła, rzucił wszystko na ziemię i pobiegł, jak nam się wydawało, za nią.
- To może ja przyniosę?
- Nie, nie, dziękuję, to już nie ma znaczenia. - pan jednak też bardzo się cieszył i postanowił jakoś pomóc. Po chwili torby były już na schodach, a ja zauważyłam, że Franio nie ma jednego bucika. To jego bucik spadł gdy biegłam do klatki...
Tuś dotarł do nas, gdy tylko odnalazł tę trójkę szukających Natki młodych ludzi.
Teraz już wiemy, co się stało. Mysz nie byłaby w stanie otworzyć sobie ciężkich drzwi do klatki schodowej (nawet gdyby umiała posługiwać się kluczami albo kodem...) Tych kilka sekund, kiedy jej nie widzieliśmy, wystarczyło na to, żeby wpuściła ją do klatki jedna z sąsiadek (snujemy podejrzenia, która, niemniej są to tylko podejrzenia). Uprzejmość sąsiadki skończyła się jednak na wpuszczeniu niespełna trzyletniego dziecka na klatkę schodową - pani natychmiast ruszyła na górę i nie przyszło jej nawet do głowy, żeby poczekać, zapukać do nas, choćby zostawić otwarte drzwi do klatki. Biegaliśmy po okolicy jak oszalali, podczas gdy światło na klatce zgasło, a przerażona Mysz stała pod własnymi drzwiami i płakała.
Tak, wiem - to my jesteśmy jej rodzicami i to naszym zadaniem jest niespuszczanie jej z oka. Tych kilku sekund nie darujemy sobie prawdopodobnie do końca życia. Dlaczego więc mam ochotę rozszarpać tę bogu ducha winną sąsiadkę, która "przecież chciała tylko pomóc"? Ano dlatego:
- Pani nauczycielka mnie uwięziła w ciemności. I wtedy zgasło światło. I płakałam. I nie było was. Nie zostawiajcie mnie już. Mamo, nie krzycz na mnie już nigdy więcej. Pani nauczycielka uwięziła mnie. I było ciemno. I płakałam. I nie było taty i nie było mamy i nie było Frania.
