Pogoda nam się chwilowo spaskudziła, ale na takiej trasie w szoferce i tak jest gorąco.
Coraz więcej nadmorskich willi i pałacyków, coraz mniej wolnego miejsca.
Domy tłoczą się jedne na drugich - o wjeździe pomiędzy nie naszą kobyłą strach myśleć.
Widzieliśmy Ferrari, Maserati, Bentleye, Rolls-Royce'y, jednego TVR-a, ale zdjęcie zrobiliśmy właśnie jemu: La Deuche victorieuse!
Orle gniazdo i ptaszyska. W tym jedna sroka.
Franio szykuje się do startu...
Na obiad!
Te niezliczone jachty i jachciki to wcale nie Monako, tylko Beaulieu-Sur-Mer. W Monako zrobiliśmy niewiele zdjęć, bo ogryzaliśmy palce do krwi, ponieważ miasto to, choć wielkomiejskie, jest okropnie ciasne, zatłoczone i wrócimy tam czymś mniejszym. Może skuterem?
Specjalnością Cafe del Mare są wielkie hamburgery i piękne uchwyty na wiaderka z lodem.
Pod stołem jest dość miejsca na najmniejszy teatr na świecie, jego aktorów i publiczność w dwojej osobie.
- Mamusiu, a zobacz teraz!
Dzieci najbardziej lubią makaron.
Najlepiej z masłem.
A tatuś - morskie robaczki.
- I ja też! - Łe, ale tata naprawdę!
Jeszcze parę zmęczonych kłapnięć powieką na krajobrazy i architekturę...
... i wjeżdżamy do krainy czerwonych skał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.